Ostatnie dni mijają mi jak film... Kończą się i dopiero po paru dniach odkrywam, że minęło już parę dni od czasu jak byłam świadoma jaką datę mamy. Na szczęście choroba, okres, deprecha, zmęczenie, niemoc twórcza i wszystkie inne syfy odeszły w niepamięć. Pozostał ślad niedyspozycji głosowej, który niestety z seksowną chrypką mało ma wspólnego.
Obserwując desperację Mac'a związaną z Anią, odkrywam, jaka sama głupia byłam i jakich głupich rzeczy się chwytałam. Szybka jestem, nie??Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, śmiejemy się do łez i zapominamy o całym świecie. Moja Mama, już wywęszyła sensację i myśli, że jesteśmy razem. No akurat tym razem nie (i nie dość, że się nie zanosi, to chyba jednak obydwoje nie chcemy, żeby się zanosiło), ale zawsze jak ja się wypieram, to po paru tygodniach się okazuje, że miała rację. Życie pokaże.
Niedziela upłynęła pod znakiem wysokich obcasów, makijażu, wymyślnego koka (po którym zostały mi boskie loczki - zaczynam poważnie myśleć nad trwałą), dyskusji merytorycznych i głosów w kwestii formalnej. Ogólnie efekt jest taki, że mogę sobie wyrobić totalnie szpanerską w pewnych kręgach wizytówkę, a w jeszcze innych moje notowania gwałtownie wzrosły. Ale to jest historia na zupełnie osobną notkę.
Zaczyna się za to czas zimowego dramatu wojennego na uczelni. Pierwsze starcie już we wtorek, ale nie zamierzam wystawiać zbyt wiele wojska na bitwę z góry skazaną na porażkę. Więc nie tracę sił i nie uczę się. Tak szybko sesja jeszcze nigdy do mnie nie przyszła, ale trudno się dziwić jak już nawet prezenty gwiazdkowe kupiłam.