Komentarze: 0
Świątek piątek czy jakikolwiek inny dzień tygodnia na uczelni oznacza nieuchronnie, że piwka napić się można a nawet trzeba, co uczyniliśmy. "Rozbiórka" już nas tak nie cieszy jak kiedyś. Zupełnie niepotrzebnie wstawili tam czerwony (!?!?!?!) stół do bilarda i okoliczne menelstwo z tego luksusu korzysta. Pora zmienić lokal.
Przy piwie poruszyliśmy jedynie słuszny temat w obliczu nadchodzącej zimy, jakim jest Sylwester i to, że pewnie spędzimy go w tym samym miejscu, co rok temu. W sumie nieważne gdzie, bo i tak będzie fajnie, ale wolałabym Zieleniec.
Wieczorem udając, że to wcale nie jest piątek, ubrana w moje oczojebne spodnie od dresu i ciepłą bluzę, zaczęłam sylumacje do zaległego projektu na uczelnię a na drugim ekranie zapuściłam "I kto to mówi". Całe szczęście mam jeszcze kilku czujnych znajomych i na wezwanie Gośki stawiłam się gotowa na poznawanie miejsc gdzie zjeść i co najważniejsze piwa napić się można. No i znalazłyśmy sobie lokal pod numerem 123. Karta zapowiadała się fajnie, obsługa kelnerska też ujdzie (czytaj: za bardzo nie było się do czego przyczepić, ale przez ostatnie 4 miechy przywykłam do "nieco" innego podejścia do klienta). Zamówiłam jak to ja mam w zwyczaju coś nietypowego i dostałam... rozmaśloną kupę jeża w oliwie z oliwek co to sosem cytrynowym być miała. Do tego jogurt czosnkowo-miętowy i jakieś pito-maco pieczywko. Jogurt był wyborem najtrafniejszym. Goska wybrała dużo lepiej, a dali jej tego tyle, że mimo że nie ruszyłam praktycznie mojego, najadłyśmy się obie i jeszcze zostało. Pamiętajcie: pastom z grillowanego bakłażana mówimy NIE.
Sobota rano tradycyjnie na koszykówce. Grałam nienajgorzej. Ciut gorzej skończyło się to dla mojej kostki, bo załatwiłam sobie przymusową przerwe od jakiejkolwiek aktywności ruchowej na najbliższe 3 tygodnie. Zerwana torebka stawowa nie przeszkodziała mi pójść na imprezę, sponierwierać się potem z Majkim na baletach przeokrutnie, wrócić z Futurysty pieszo do domu, zachaczając o Chinatown. Strat wielkich nie ma, jesli nie wspomnimy zgubionego swetra i dwukrotnego zwiększenia obwodu mojej kostki. Znieczulenie alkoholowe działało aż za dobrze i przegięłam chyba, ale zabawa była przednia.
Pobudka na rodzinną niedzielę była bezbolesna. "Tabletka imprezowa PRZED i PO" chyba działa , bo poprzedniej nocy piłam piwo, wino, szampana i wódkę. Niezbyt rozsądnie, ale musiałam wypróbować nowy nabytek rodziców do domowej apteczki. Po spełnieniu obywatelkskiego obowiązku, sielsko anielsko, złota polska jesień, itp. Porządki na moim ulubionym cmentarzu w Rossoszycy obserwowałam tylko z ławeczki i Tata porwał moje żółte grabki, które mam od dziecka i którymi zawsze grabię wokół grobów dziadków, pradziadków i prapradziadków, bo leżą pod wielkim dębem. Potem obowiązkowy obiad u cioci z pięciu dań, 2 deserów, kawek, herbatek i innych rytualnych ceremonii.
Tak piękny weekend popsuł mi tylko wieczór wyborczy, bo wygrał Kaczor, ale nie Donald niestety. Elektorat socjalny i wieś zwyciężyła nad zadowolonymi ze swojej sytuacji, mieszkańcami największych miast i ludzi z wyższym wykształceniem. Wytłumaczenie znajduję jedno. Musiało by do wyborów tych z trzech ostatnich grup pójść więcej, co było trudne, bo to ludzie, co biorą życie w swoje ręce i nie czekają na łaskę "z góry", są leniwi i jest ich zdecydowanie za mało... Ehhh. Zobaczymy za rok, co powiedzą sondaże poparcia i czy realne są te wszystkie mieszkania i inne obiecane gwiazdki z nieba, które przy obecnym wzroście gospodarczym są mglistą mżonką.