Długi weekend, długa notka.
Sobotni poranek tradycyjnie na koszu. Coraz lepiej z kondycją i coraz lepiej się czuję we własnym ciele. To plus. Potem Mistrzostwa Łodzi w Pływaniu Nauczycieli. Zlewka niemiłosierna. Normalnie jak na zawodach klas pierwszych. Bez dyskwalifikacji, tylko upomnienia. Buahaaa. Nie mogli sobie tego sami sędziować? Ale chociaż dobra wyżerka potem była. Mój wuefiarz z podstawówki z każdym rokiem coraz młodszy. A może wydaje mi się, bo z wiekiem różnica wieku traci na znaczeniu. Utwierdziłam się w przekonaniu, że oczy w podstawówce to ja miałam na miejscu i słusznie się w nim kochałam.
Po południu kino: "La Mala educacion". Mówili, że sceny drastyczne, te z pedałami w łóżku. Nic nie było drastycznego, a na dodatek to, co u innych dawno byłoby chamskim pornolem, u Almodovara jest tradycyjnie subtelne. Zreszta czemu facetów gorszą takie sceny, skoro w ten sam sposób kochają się z kobietami? (Cyt. z "Przyjaciół" "Czy chodzi o to czego nie robimy nigdy, czy o to co robimy czasem?")
Spodziewałam się szoku, lub czegoś, co da mi do myślenia na wiele dni. Ani jedno ani drugie niestety, co nie znaczy, że film mi się nie podobał. Bałam się też, że Almodovar zrobi piękną laurkę pedałom. Nie zrobił.
Nocne Lumumbumbum styrało nas, ale rano kaca nie było. Nie wiem, jakie zamiary ma wobec mnie Bartas i Peter, ale wojna o mnie na parkiecie imponowała mi. Boro jeszcze w akademiku spytał się, czemu go unikałam jak Aga była w Niemczech, bo przecież, to była świetna okazja, żeby... No kurde własnie dlatego, żeby się nie stało to co by się stało.
Niedziela leniwa, rzeczy "ważne" oczywiście nieruszone wcale. Wieczór u Maćka, dosyć niespodziewanie to wyszło. Coraz lepiej się czujemy we własnym sosie, ale nic z tego. Bardzo dobrze, bo tak jak jest, jest dobrze. Marcjan twierdzi, że mam za dużo "kumpli". Zawsze tak miałam...
Po tak normalnym, wesołym i beztroskim weekendzie musiało się zdarzyć coś, co wywróci wszystko do góry nogami. Po weekendzie, którego mottem jest: "Przy mężczyznach kobiety pięknieją"
Zadzwonił MB. Nagle. Żeby spytać co ze stroną, czy ją robimy, czy robi Krzysiek i tak dalej, co słychać. Już ze trzy razy mieliśmy skończyć rozmowę, aż zapytał: "No dobra, to moge po Ciebie przyjechać??" Bezczelnie mnie zaskoczył, na dodatek miło. Przyjechał. Było jasne, że pojedziemy do niego i wleziemy do łóżka (co wcale implikuje od razu sexu, aczkolwiek nie wyklucza). Zawsze nalepiej nam się gadało w łóżku. I może to był właśnie nasz błąd.
W ten cudowny i nieoczekiwany sposób tak długo i boleśnie budowany porządek w mojej głowie został zburzony. Runął jak domek z kart. Usłyszałam zbyt dużo miłych rzeczy jak na jeden raz. Zobaczyłam zmarszczki na jego czole, obraz jak po włamaniu w mieszkaniu, pustą lodówkę, misia od Rudej przy lusterku dla świetego spokoju niby, kieliszki po winie, które piliśmy razem ponad miesiąc temu. Dowiedziałam się, że z nikim mu nie było tak dobrze jak ze mną, że wtedy w jego życiu było tak jakby chciał żeby było, a teraz jest wręcz odwrotnie, ale że ma sam za swoje.
Kategorycznie nie zgadzam się na takie numery. Było mi tak dobrze z życiem, które zaczęłam sobie na nowo układać. Z perspektywami na nowy związek, lub nawet nie. Nie chcę znowu rozbudzać nadziei, która do nikąd nie prowadzi, choć wiem, że jutro rano obudzę się i zacznę na nowo mysleć.
Wpakowałabym się w to jeszcze raz? Czemu nie...
Czy on mnie kocha? Nie wiem...
A ja jego? Tym bardziej...