Archiwum 12 sierpnia 2004


sie 12 2004 i'm back, i'm alive... (37)
Komentarze: 1

...czyli jak opowiedziec kolejne niezapomniane 1/8 roku mojego życia

(Zbierałam się do napisania tej notki ze 2 dni, aż dostałam komentarz Rajmunda...)

Aktalnie...

Siedzę w mieście i się duszę. Nie ma chłopaków, jest telewizor - zupełnie niepotrzebnie. Nie szumi morze, hałasuje wentylator od kompa. Nie ma os ani komarów, jest kurz. Wszystko jakies pojebane i inne niż na bazie. Pachnie, szklanki sie nie przyklejaja do obrusa (tak, mialam w tym roku obrus - woodoporny za całe 5 złotych, ale zawsze obrus).  Marzy mi sie powrot nad morze, albo wypad na morze. Chociaż 10 dni... spakowac w worek paszport, wytarte sztruksy, sztormiak... Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Wraz z wielkim powrotem nastały wielkie problemy (jak sie robi pranie w pralce? dlaczego w sklepie nie ma pasztetu z papryka? dlaczego do plaży jest 500 km?). Baby (M&M) na wywczasie, przynajmniej tak niepotwierdzone źródła donoszą. Starych też nie ma, więc rozważam możliwość zrobienia małej popijawy, co niewydaje się dobrym pomysłem biorąc pod uwagę, że przez ostatnie półtora miecha nie piłam tylko przez 2 dni.

Przez 2 dni...

Przeczytałam ponad tysiac maili, kupiłam bilety do Hannoveru, dostałam za wcześnie okres, nie rozpakowałam żadnej torby, kupiłam sobie spódniczkę i zrobiłam straszny bałagan w mieszkaniu.
Pierwszą spotkaną osobą (poza sąsiadką i panią ze sklepu obok, która pierwsze co zrobiła, jak mnie zobaczyła w progu, to wyjeła z lodówki maślankę... to było miłe) był Borys. Zaniosłam mu ulotki AIESEC'u do kina na Indian Masala Night w Cytrynie. Ale wypas... Szkoda, że Mony nie było, jakby zobaczyła Indie na wyciagniecie dłoni (z Siddsem i jego wypasionym zielonym sosem)... Ogólnie 170 zachwyconych osób, mimo kina bez klimy, filmu trwajacego 4 godziny (i drugiego z perspektywie) i braku krzeseł, chłonących Indie wszystkimi zmysłami robiło wrażenie. To się nazywa Learning Process.
Gadka z Borem o sprawach mniej lub bardziej intymnych poprawiła mi nastrój. Nastepny dzien zaczęłam o 14 kiedy zadzwonił telefon- 500 km róznicy a ja sie czuje jakbym przekroczyła ze 3 strefy czasowe. Kilka spotkań ze znajomymi, każde w sloncu i przy browarze i nie dotarłam na bye-bye party Sidds'a, a i mecz mnie jakos ominął. Dawno nie przechodziłam tak cięzko okresu, ale po dopuszczlanej dobowej dawce środków przeciwbólowych poddałam się i wróciłam do domu. Nie ma szans, żebym wstała na 6.30 na dworzec, żeby mu pomachać, ale naiwnie zegarek nastawiam.     

W najblizszej przyszłości...

Załatwię reszte urzędowych spraw, zrobie wypad z Majką do LaStrady, co by poszpanować moją iście hawajską opalenizną (która pewnie zejdzie zamin większośc zdąrzy ją obejrzeć, wiec muszę wystawiać na widok publiczny póki mogę), oddam AAR'a projektu i bazę firm (to mnie może nie wyrzuca z @). I z Mike'iem powinnismy sobie wreszcie oddać swoje rzeczy, bo ciągle na coś wpadam. Przygnębiająca perspektywa, bo to już raczej definitywny koniec końca. Chyba pora oduczyć sie na pytanie "Który Michał?" odpowiadać "No, mój Michał". No i pranie mnie czeka, bo nie moge sobie wiecznie kupować czegoś nowego, jak czyste się kończy...

I o Niechorzu może coś napiszę, bo poszczułam na poczatku, a znowu słowotok donikad zaprowiadził.

nermal : :